Witam serdecznie.

Kiedy w 2001 roku opuszczaliśmy rodzinne miasto Wrocław, naszym nowym miejscem na ziemi stały się okolice gór Izerskich. Na Pogórzu urzekło nas wszystko-dzika przyroda, piękne widoki, czyste powietrze. Zamieszkaliśmy w zabytkowym, regionalnym przysłupowym domu.

Góry i Pogórze Izerskie, to tereny wciąż turystycznie niedocenione, przez co zachowały swój niekomercyjny charakter. Nie są to deptaki i promenady, jakich wiele w pobliskich Karkonoszach. Znajdziecie tu spokój i kontakt z naturą.

Pragnę zaprosić Was na wirtualną wycieczkę po regionie. Będziemy razem spacerować po okolicy, zwiedzać zamki, zgłębiać tajemnice przyrody i poznawać bogatą, wielokulturową historię tych ziem.

Jeśli ktoś zapragnie zobaczyć to wszystko na własne oczy, czekają na Was gościnne progi naszego gospodarstwa agroturystycznego, które stanowi bazę noclegową i wypadową nie tylko w pobliskie góry Izerskie, ale również w Karkonosze, do Czech i Niemiec.

Zainteresowanych zapraszam do zapoznania się z naszą ofertą na stronie internetowej gospodarstwa, której adres znajdziecie po prawej stronie bloga.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Poszukiwania zaginionej świątyni.

Góry Izerskie są wciąż nielicznie odwiedzane przez turystów, a jeśli już ktoś odkryje ten teren dla siebie, koncentruje się zazwyczaj na utartych szlakach. Na Stóg Izerski nawet nie trzeba wchodzić, bo można wjechać na szczyt gondolą. Owi niedzielni turyści nazywani są u nas ironicznie „gondolierami”. Zatem Stóg Izerski i co najwyżej Wysoka Kopa- najwyższy szczyt wysokiego grzbietu, znajdują się pod lupą spacerowiczów.
My jednak koncentrujemy się przede wszytkim na szlakach nieprzetartych, lub tych dawno zapomnianych. Jednym z wielu takich zaginionych w czasie i przestrzeni miejsc, są pozostałości pogańskiej świątyni, na Grzbiecie Kamienickim, u stóp góry Tłoczyny, zwanej też niekiedy, nie bez przyczyny, Łysą Górą. Ciekawa jestem, czy tylko dlatego, że są tam gołoborza, czy również z tego powodu, iż wraz z pogańską kaplicą i Wolframowym Źródłem, wchodziła w skład sacrum. Dziwnym bowiem trafem, wszelkie „łyse góry” były siedzibami demonów i miejscem spotkań zaprzedanych diabłu czarownic, czyli inaczej- wyznawców i wyznawczyń starych pogańskich kultów.

W pierwszy dzień świąt, jak na rasowych pogan przystało, ruszyliśmy na poszukiwanie owego pradawnego miejsca kultu bóstw przyrody. Biorąc do ręki mapę Pogórza Izerskiego, ze zdumieniem spostrzegłam, że tam, gdzie chciałabym dotrzeć, nie ma żadnych szlaków, ani dróg. Po prostu biała, czy raczej zielona plama! 


Zarządziłam wówczas odszukanie niemieckich, przedwojennych map analogicznego fragmentu gór i rzeczywiście- ujrzałam widoczną, gęstą siatkę ścieżek. Niektóre drogi były na tyle duże, że nieprawdopodobieństwem byłoby, że nie przetrwały do naszych czasów.
Nie rozumiem tej filozofii nie zaznaczania dróg w górach na polskich mapach. Czyżby leśnicy nie życzyli sobie, aby ktoś kręcił się po ich terenie? Góry należą do wszystkich i każdy ma prawo dotrzeć do interesującego go punktu, tym bardziej, że dawniej było to możliwe, a nawet zachęcano ludzi do spacerów po tej okolicy. Zastanawiające i niepokojące było również to, że na polskich i niemieckich mapach widniała inna lokalizacja poszukiwanej przez nas świątyni. Podobnie z resztą było z pomnikiem przyrody- Starą Jodłą.
Zatem, już na wstępie poirytowana, zabrałam kilka map współczesnych i przedwojennych, Chłopa oraz Istotę Szumnie Zwaną Psem, czyli naszego szpica małego- Gaję, świąteczną babkę i herbatkę. Byliśmy gotowi ruszyć w teren.

Terenowy Szpic Sportowy

Dojechaliśmy do wioski Przecznica i zostawiliśmy auto na samym jej końcu, tuż pod lasem. Dobrym dla nas znakiem było to, że przebiegał tędy oznakowany szlak rowerowy. Niestety, była to ostatnia dobra wiadomość, jeśli chodzi o oznakowanie tej okolicy.
W tym miejscu muszę uprzedzić ewentualnych turystów. Jeśli ktoś nie czuje się mocny w czytaniu map, będzie miał spore trudności odnaleźć się na nieoznakowanych szlakach. Większości istniejących dróg nie ma na współczesnej mapie. My bardzo dobrze czytamy mapy i orientujemy się w terenie, lecz mimo to, zanim zdobyliśmy pewność, gdzie jesteśmy, minęło paręset metrów, kilka przekleństw i jeden postój na siusiu, który pozwolił w skupieniu porównać mapy stare i nowe, odszukać zarośnięte ścieżki. Wreszcie mapy zaczęły się ze sobą zgadzać i raźno ruszyliśmy przed siebie.

Zanim to jednak nastąpiło, na samym końcu wioski, dostrzegliśmy liczne ruiny starych domostw.  Jeden z nich musiał być opuszczony całkiem niedawno, gdyż był w doskonałym niemal stanie. Owszem, kable ze ścian zostały wydarte, jednak na piętrze zachowały się prawdziwe skarby, na widok których łzy do oczu mi napłynęły. No, te łzy, to może z powodu oddechu Gaji, którą musiałam wziąć na ręce, aby wejść na piętro. Zanim się zorientowałam w czym rzecz, krzyknęłam do Chłopa:
-Nie idź dalej, tam coś zdechło i strasznie cuchnie!
No, niestety, kto ma małego pieska, często boryka się z problemem zabijającego muchy w locie oddechu, nie wszystko bowiem daje się zminiaturyzować.






Skarby w chatce

Skarby owe- elementy dawnego wyposażenia domu, są w kręgu naszych kolekcjonerskich zainteresowań. Niestety, nie ma tam jak dojechać, by uratować te przedmioty, które niedługo zostaną zapewne porąbane na kawałki i spalone lub zdewastowane podczas pijackiej libacji.


Ostatni rzut oka na porzucone obejście

Leśny składzik

Droga, którą podążaliśmy

Urocze mostki z boku drogi

I piękne widoki z drogi

Kawałek za domkiem pełnym skarbów, odnaleźliśmy się na szlaku i ruszyliśmy w kierunku poszukiwanej świątyni i położonego niedaleko niej Wolframowego Źródła. Na jednym ze skrzyżowań zastopowało nas dokumentnie. 

I tu nas zastopowało. 
Robię zdjęcie tuż przed zanurzeniem się w las.

Droga, z resztą zgodnie z dwiema wersjami mapy, zawracała w dół, ale na niemieckiej wyraźnie widniała ścieżka pod górę w kierunku pd-wsch. Najwyraźniej dróżka owa już nie istniała. Była to ważna dróżka, bowiem wg niemieckich map, prowadziła prosto do poszukiwanej kaplicy. Zamiast ścieżki napotkaliśmy w tym miejscu ścianę lasu. Mam nadzieję, że nie myślicie, iż się poddaliśmy? Z ciekawością rozchyliłam gałązki dużego świerka i wpadłam w absolutny zachwyt. Zrobiłam krok i pod moimi nogami ujrzałam kamienny mostek, a przed sobą malowniczo zdewastowaną przez siły natury, w szczątkowym stanie ścieżkę. 


Nieistniejąca już ścieżka, ale za to, jaka malownicza okolica!

To nie droga, tylko spad do jednego z licznych strumieni

Popatrzyłam na Gaję, w której oczach wyczytałam: „Chcesz tam iść? Chyba cię pogięło!” Ale kto by tam przejmował się takimi małymi Istotami? Po kamieniach, wykrotach, dziurach, dołach, ruszyłyśmy za Chłopem, który z nosem przy ziemi i oczami w mapie, starał się nie zbaczać ze szczątkowo już widocznej w terenie ścieżki.
Nie róbcie takich rzeczy, jeśli nie jesteście mocni w czytaniu map i gubicie orientację w terenie. Już po kilkudziesięciu metrach ścieżka przestała być widoczna, a teren stał się trudniejszy. Niewątpliwie zeszliśmy gdzieś w bok. Kierując się jednak ku górze wiedzieliśmy, że dojdziemy do większej drogi, przy której znajduje się Wolframowe Źródło. Jeśli po drodze nie wpadniemy na poszukiwaną świątynię, postaramy się dotrzeć do niej od strony źródła.

Tak naprawdę, to nie wiedzieliśmy, czego szukamy, czym jest owa świątynia? Czy poszukujemy ruin budynku z kamienia, drewna, czy to tylko legenda? Jeśli w niemieckich źródłach obiekt był opisany, jako ruina, to przewidywaliśmy kłopoty z jej odnalezieniem. Nie takie rzeczy jednak odnajdywaliśmy, więc do tematu podeszłam optymistycznie.
Niestety, doszliśmy do owej „głównej drogi” i mimo, że rozglądaliśmy się na boki, nie stwierdziliśmy niczego, co można byłoby nazwać resztkami świątyni.

Postanowiliśmy zatem poszukać źródła. Mieliśmy nadzieję, choć zważywszy na braki w oznakowaniu szlaków, raczej nikłą, że jakoś poznamy owe źródełko. Co rusz bowiem mijaliśmy jakieś cieki wodne. Izery to bardzo mokre góry. Dawno nie padało, a wszędzie było mnóstwo wody. Nie warto zapuszczać się na szlaki po solidnym deszczu.

Napotkany po drodze zbiornik wody

Po kilkuset metrach dotarliśmy do celu, uff... Jeden punkt programu zaliczony. Po przemyciu twarzy, napiciu się wody, zrobieniu pamiątkowych fotek, rozłożyliśmy się pod źródłem i zjedliśmy kawał baby wielkanocnej. I jak się okazuje, bardzo dobrze zrobiliśmy. Wg legendy bowiem, kto pił wodę z tego źródła, nie zakąszając, w ciągu pół godziny umierał.

Źródło ma dwie nazwy. Funkcjonuje też, jako źródło Wolfganga.


Rzecz absolutnie niewiarygodna-klęczę pod krzyżem!
Tego nigdzie nie zobaczycie.

Pod źródłem dotarła do nas niewielka wycieczka kilku pań z dwoma psami. Pani, od której usiłowałam wydobyć informację na temat zagubionej świątyni, wydała mi się mało sympatyczna. Zatem, kiedy zaczerpnęła kubeczek wody ze źródła i nie widać było, iż zamierza coś przy tym zjeść, nie odezwałam się słowem. Szybciutko zwinęliśmy manatki i opuściliśmy to miejsce, aby za pół godziny nie mieć nic do czynienia z ewentualnymi zwłokami.

Ze świętym źródłem wiąże się też inna legenda. Podobno został w strumieniu uwięziony mnich, czy też jego dusza, który za życia dopuścił się zbrodni. Wraz z mnichem pogrzebany został krucyfiks. Duszę mnicha mogą uratować jedynie trzy sieroty, które dokładnie w sto lat po tym wydarzeniu, wydobędą ów krucyfiks ze źródła.


-A co to za krzyż?- zwróciła się do mnie z pretensją w głosie owa mało sympatyczna pani wskazując na widniejący ponad źródłem krucyfiks. Poczułam się, jakbym sama go przed chwilą postawiła.
- Przecież jego tu nigdy nie było!- denerwowała się pani, a Gaja cichutko na nią powarkiwała.
Co za durne pytanie?! Po pierwsze jestem tu pierwszy raz, to skąd mam wiedzieć, czy krzyż był tu wcześniej, czy też nie? A po drugie, rzecz wydaje się oczywista i skoro pani bywa w tych okolicach nie pierwszy raz, to powinna się domyślić, że widocznie trzy sierotki spotkały się przy źródle i wydobyły ów krucyfiks, uwalniając tym samym pokutującą duszę mnicha. Mnicha bowiem nie zaobserwowaliśmy w źródełku.

Nie do mnicha jednak tu przybyliśmy, a na poszukiwanie owego świętego miejsca, do którego udawali się pielgrzymi, zaliczając przy okazji kąpiel w źródle. Wyliczywszy ewentualne odległości, namierzywszy charakterystyczne punkty, przeczesaliśmy teren kilkukrotnie. Jak, do licha, może wyglądać ruina ruiny? Prawdopodobnie jest to kupka kamieni. Jak odróżnić ją od innych kupek kamieni? Przecież jesteśmy w górach, gdzie pod nogami leżą mniejsze lub większe głazy.

okolica, w której szukaliśmy kapliczki

Po półtoragodzinnym kręceniu się w kółko (czwarty raz znaleźliśmy się w tym samym miejscu), poddaliśmy się. Postanowiłam wrócić na to miejsce z GPS-em, aby możliwie zawęzić obszar poszukiwań i dotknąć każdy kamień. Teraz wiem, że poszukuję kamiennego fundamentu, gdyż drewniana konstrukcja dawno już odeszła w niebyt. Jeśli fundament się rozpadł i porozsuwał, rzecz może być nie do odnalezienia.

Tak wygląda Ciemny Wądół

Widok na zdewastowany las z Ciemnego Wądołu


Wyszliśmy zatem z lasu i podążyliśmy ścieżką zwaną Ciemnym Wądołem. Co ja się zastanawiałam, czemu wcale tam nie jest ciemno, tylko wręcz przeciwnie, bardzo słonecznie? Zażyczyłam sobie zobaczyć gołoborza i Jelenie Skały, znajdujące się na północno-zachodnim zboczu góry Tłoczyny. Zważywszy, że za dużo czasu spędziliśmy szukając świątyni, raczej nie planowaliśmy już wejścia na Tłoczynę i zerknięcia na oznaczone gołoborze na jej wschodnim zboczu. Niedługo tam powrócimy i podejdziemy na Tłoczynę od strony Wolframowego Źródła, nie schodząc Wądołem.

Widok na rzeczkę Mrożynkę z Wądołu


Mały odpoczynek przed wspinaczką

Jeśli chodzi o gołoborza, to wystarczył nam ten od zachodniej strony, którym wspinaliśmy się do Jelenich Skał. Zobaczyliśmy w pewnym momencie zdumione oczy chłopców, którzy na Jelenich Skałach uprawiali niszową formę wspinaczki: bouldering.

Głazy, po których wchodziliśmy na Jelenie Skały

Widok na Jelenie Skały

-Chyba od tej strony byłoby wam wygodniej wejść- powiedział jeden z nich- Tu jest ścieżka.
Być może, ale my sobie szliśmy niemiecką ścieżką, która, nie po raz pierwszy, skończyła się po kilkunastu metrach.
Od sympatycznych miejscowych chłopaków dowiedzieliśmy się właśnie tego, że świątynia widoczna była jeszcze jakiś czas temu w postaci kamiennego fundamentu, a teraz nawet oni nie mogą jej odnaleźć. Widzę tu w takim razie jakieś działanie mocy nadprzyrodzonych. Być może, podobnie, jak Crom Cruach, zapada się ona pod ziemię?

Jelenie Skały, do których dotarliśmy, to malownicze urwisko na krawędzi zbocza góry Tłoczyny. Rozciąga się stamtąd niesamowity widok na okolicę. Warto było podjąć trud wspinaczki po okropnych głazach, aby przeżyć takie piękne chwile. Szkoda, że miejsce to jest zaniedbane. Niegdyś prowadziła do tych skał podsypana, wygodna droga, a turystów przed upadkiem chroniły barierki.

Widok z Jelenich Skał




Pod tą skałką zjedliśmy resztę świątecznej babki i wypiliśmy herbatkę


Przy okazji kolejny raz zobaczyłam, że Polacy to naród niezwykle pracowity i skłonny do poświęceń. Resztki barierek, jakie pozostały po przedwojennych czasach, zostały wyrwane i pieczołowicie złożone na boczku. Przygotowane do ściągnięcia i sprzedania na złom.
Zaiste, nie dziwi fakt, iż opiekun tych gór, niejaki Rubezahl, zobaczywszy miejscowe rządy po 1945 roku, schował się w jakiejś dziurze i zasnął, nie chcąc patrzeć na dewastację swoich włości. Widocznie nadal czeka lepszych czasów. Czy my też ich doczekamy?

Zasięgnęliśmy jeszcze od miejscowych chłopców informacji o boulderingu, dowiedziawszy się, że Ciemny Wądół rzeczywiście kiedyś był ciemny, póki leśnicy nie rozprawili się z miejscowym drzewostanem oraz wysłuchawszy narzekań na brak starań włodarzy gminy odnośnie wykorzystania terenu pod względem turystycznym, ruszyliśmy w dół, tym razem ścieżką, kierując się ku pozostawionemu we wsi samochodowi.

Widok na Tłoczynę z drogi do auta.

Nie spodziewałam się przeżyć w drodze powrotnej żadnych przygód, jednak los chciał inaczej. Idąc, wydawałoby się bezpieczną szeroką ścieżką, nagle pod sobą zobaczyłam... zygzak.
Niejednokrotnie słyszałam, że Izery pełne są żmij zygzakowatych. Nie wierzył w to mój Chłop, który uważa, że ludzie mylą sobie żmije z padalcami i zaskrońcami. Jak Chłop wbije sobie coś do głowy, to naprawdę trudno go przekonać i trudno z tematem żyć. A żyłam tak i kłóciłam się z nim o te żmije 10 lat.
Kiedy więc pod sobą zobaczyłam zygzak, podskoczyłam i narobiłam małego zamieszania, zachowując się absolutnie wbrew zaleceniom, aby nie wpadać w panikę i nie straszyć żmii. Zrobiło mi się gorąco, bo po pierwsze, omal na nią nie nadepnęłam, a po drugie obok mnie szła malutka Istota, Zwana niekiedy Szumnie Psem, niewiele większa od gryzonia, czyli głównego pokarmu żmii. Jeśli więc nie ja sama, to na pewno Gaja, była bliska przeniesienia się na Planetę Małego Księcia. Ten fakt nocą lekko spędził mi sen z powiek. Rankiem zajrzałam do internetu i stwierdziłam, że owszem, obawy co do Gai były uzasadnione, jednak w przypadku człowieka, zaledwie 1% ukąszeń kończy się śmiercią. Wydaje się więc, że żmija nie jest bardziej niebezpieczna, niż obecne wszędzie szerszenie. Wszystkim wybierającym się w nasze góry zalecam koniecznie buty za kostkę (żmije atakują przede wszystkim na wysokości kostki), długie spodnie i zwracanie uwagi, po czym się stąpa i na czym się siada. Najważniejszą informacją jest to, że żmija nie atakuje człowieka sama z siebie. Kąsa tylko w przypadkach uzasadnionych- zagrożenia życia. Trzeba na nią stąpnąć lub ją podrażnić. Jeśli widzicie wylegującą się gdzieś żmiję, nie podchodźcie do niej. Ja narobiłam małego zamieszania, a Chłop pobiegł zobaczyć ową mityczną dla siebie istotę, w której istnienie nie wierzył. Nasza żmija zdenerwowała się trochę i odpełzła na bok. Nie w głowie było jej atakowanie nas, choć zachowywała się niepokojąco. Tak jakoś dziwnie tańcowała i syczała.

Nie chciałam wyciągać aparat i dalej drażnić żmiję.
Zdjęcie więc pochodzi z internetu.

Kto by pomyślał, że dwadzieścia minut drogi autem z domu, możemy przeżyć przygody, niczym na dzikim safari.
Wnioski ze spotkania ze strasznym zwierzem z zygzakiem są takie: nie brać nigdy więcej ze sobą w góry Istoty Zwanej Szumnie Psem oraz zatroszczyć się o jeszcze lepsze zabezpieczenie nóg z podudziem włącznie. Tak na wszelki wypadek.


nasza trasa
A-miejsce gdzie zostawiliśmy auto
B- Wolframowe Źródło
C- Jelenie Skały

niedziela, 17 kwietnia 2011

Zamek Czocha u stóp Izerów.

Jedną z bardziej spektakularnych budowli w okręgu Kwisy i jedynym zamkiem o takim charakterze w okolicy, jest zamek Czocha, niedaleko miasteczka Leśna, rzut beretem od Gór Izerskich. Obecny kształt nadał mu architekt konserwator, który zajmował się odbudową zamku do 1914 roku, Bodo Ebhardt z Berlina. Ówczesny właściciel zamku, bogaty przemysłowiec Ernst Gutschow, zażyczył sobie, aby dawnej rycerskiej rezydencji nadać charakter średniowiecznej warowni. Ebharta na tyle poniosła fatazja, iż mówi się, że zamek jest bardziej średniowieczny, niż to w średniowieczu bywało.
Ernst Gutschow to jedyny przedwojenny właściciel zamku, który nie pochodzi z rodu rycerskiego. W tamtych jednak czasach, bardziej niż pochodzenie, liczyły się już pieniądze. A tych Gutschow miał w nadmiarze. Krążą legendy na temat jego skarbów, a niektórzy sądzą, że część z nich ukrytych jest tam do dziś.




 Początki założenia warowni giną w mrokach dziejów, a historycy jedynie wysuwają hipotezy, kto pierwszy mógł wpaść na pomysł ulokowania zamku właśnie w tym miejscu? Miejsce to jest strategicznie, a lokalizacja starannie przemyślana. Ze wzgórza roztacza się widok na całą bliższą i dalszą okolicę. Rzeka Kwisa od wieków stanowiła płynną granicę wpływów politycznych.
Jeśli chcielibyśmy szukać początków zamku sugerując się pierwszą znaną jego nazwą- Caychow, moglibyśmy wysnuć przypuszczenie, że związany jest z jakimś fundatorem słowiańskiego pochodzenia. Nazwa może pochodzić zarówno od ptaka czajki, jak i co bardziej prawdopodobne, od imienia Czajka.
Jedno jest pewne- tego typu budowle mógł wznieść tylkojakiś możny pan. Prawdopodobną hipotezą, związaną z okolicznościami powstania zamku, może być panika, jaka zapanowała na tych terenach w XIII wieku, po spustoszeniu Dolnego Śląska przez hordy Mongołów. Obwarowało się wówczas sporo miast, np. Praga.

 Z dokumentów wiadomo, że w roku 1329 okręg Kwisy, wraz z Czochą (wspomniany Caychow), należał do piastowskiego księcia Henryka I Jaworskiego. Dopiero w 1346 przeszedł w ręce Korony Czeskiej.
Nie przywiązujcie się za bardzo do narodowości poszczególnych właścicieli zamku, gdyż w tamtych czasach pojęcie państwa nie istniało. Rody rycerskie, które miały swą siedzibę na zamku, były spokrewnione zarówno z Piastami ślaskimi, jak i służyły cesarzowi niemieckiemu. Nie zawsze też owi rycerze wiedli życie, jakie sugerowało ich pochodzenie i pozycja społeczna. Już pierwsi udokumentowani właściciele, górnołużyccy von Dohnalowie, jak i ich następca- szlachcic związany z Piastami, Henryk Renker, byli po prostu rabusiami i zbójami. W tamtych czasach mamy do czynienia niemal z plagą rycerzy-rabusiów, zwanych raubritterami. Moda jakaś, czy co?

 Dokładną historię zamku znajdziecie w każdym przewodniku i książce. Należy jednak wspomnieć o dwóch rodach, które odbiły największe piętno na charakterze zamku. Przy tej okazji wspomnę, iż za ich czasów, do majątku Czocha należała również nasza wieś- Zapusta i okoliczne tereny. Nasza bardzo lokalna historia jest więc nieodłącznie związana z zamkiem i mimo, że wieś leży na przeciwnym brzegu naturalnej granicy, jaką tworzy Kwisa, czasowo przynależała ona do terenów Górnych Łużyc.

Ważną i pozytwną rolę odegrał dla Czochy ród von Nostitz. Szczególnie w połowie XVII wieku, kiedy po wojnie trzydziestoletniej nastał czas spokoju i można było zająć się rozbudową zamku. Krzysztof von Nostitz, znany ze swoich „złotych marzeń”, o których można przeczytać tutaj, nakazał zbudować charakterystyczny most arkadowy, jako przeprawę  przez zamkową fosę.




 Po wygaśnięciu tej gałęzi rodu Nostitzów, zamek przeszedł w ręce Uchtrizów, lecz nie poradzili sobie oni za bardzo z tym wielkim przedsięwzięciem. W 1793 roku zamek strawił pożar i pomimo częściowej odbudowy, warownia podupadła. Świetność Czosze, sugerując się starymi, siedemnastowiecznymi rycinami,  przywrócił dopiero w XX wieku, wspomniany na początku, Ernst Gutschow-przedsiębiorca, kolekcjoner, wielki miłośnik literatury.
Zgomadził między innymi, imponujący księgozbiór, w tym starodruki i białe kruki, zbiór bezcennych ikon, obrazów, porcelany, szkła, kryształów, ceramiki, zastawy stołowej oraz kolekcje broni z różnych wieków. Mówi się również o tym, iż posiadał insygnia koronacyjne carów Rosji-Romanowów.
Spora część zbiorów Gutschowa została po wojnie rozkradziona, lecz wciąż pozostała nadzieja, że nie wszystko ujrzało jeszcze światło dzienne. Cytuje się zdanie, jakie ostatni wlaściciel zamku miał powiedzieć swemu służącemu:
"Ktokolwiek tu przyjdzie, Rosjanie, czy Polacy, wydajcie im z zamku to, co będą chcieli. Gdyby nawet wywieźli stąd wszystko, tu i tak zostanie dużo więcej".
Kto wie, może tuż obok nas kryją się bajeczne skarby? Jest to bardzo ekscytująca wizja, może ktoś z Was będzie ich odkrywcą?



Legendarny skarb Gutschowa czeka na swojego odkrywcę.



Na terenie zamku znajdują się liczne wystawy. Można na nie wejść od strony dziedzińca. Na terenie dziedzińca i na wystawy można wejść z psem. Na teren samych komnat już niekoniecznie, choć mówiono mi, że kogoś tam wpuścili. Pewnie zależy, jaki to pies :-)

Wejście do muzeum przedzamcza. Znajdują się w nim stare sprzęty (niesamowita wozownia) oraz sceny upamiętniające kręcenie filmów na zamku Czocha- "Wiedźmina" i "Twierdzę Szyfrów".


To chyba miał być Wiedźmin :-) 
Nie dosyć, że sam film jest profanacją twórczości Sapkowskiego, to jeszcze te kukły...

"Twierdza szyfrów"

Ubawiła mnie ta karteczka :-)

Tu prezentowane są stare sprzęty używane przez przedwojennych mieszkańców tego terenu. Sporo podobnych mamy w naszym domu

Akurat wybrałam sobie zdjęcie rzeczy, których NIE mamy w domu :-)

Gratką dla różnego rodzaju sadystów jest sala tortur. Jest to muzeum dokumentujące dewiacje, jakim oddawali się głównie duchowni. Osobom, które mają w tym względzie inne zdanie,  polecam lekturę "Młot na czarownice". Jest tam parę sprzętów wywołujących niesmak i mnóstwo rycin obrazujących owe zboczenia.





Na dziedzińcu zamkowym eksponowany jest sprzęt militarny w liczbie kilku sztuk różnych dział:


Wrocławianie na dziedzińcu poczują się, jak w domu, natkną się bowiem na pewnego, znanego sobie golaska: szermierza:-)

 I moje ulubione miejsce- mały dziedziniec, na którym znajduje się pewne owiane grozą miejsce- studnia niewiernych żon. Opowiedziałam o niej w tym miejscu